Gardziel suki z wolna przestawała dyszeć ze zmęczenia - wieczorne promienie słońca powoli ustępowały miejsca puszystym kłębom chmur. Ruda sylwetka maszerowała w cieniu drzew. Poprzez szarą topiel kroczyły jej zmęczone łapy, raz po razie potykając się i brodząc w jej odmętach. Pamiętała to miejsce. Przez spokój. Przez moc dziesiątek wspomnień. Przez ciszę. Dziś - stała się ona przekleństwem. Otaczała ją. Zbliżała się. Przenikała. Rozdzierała. Towarzyszyła przy każdym kroku - oddechu - spojrzeniu. Tu. Teraz. Zdawała się przytłaczać hardą Star - jej pewność siebie, hart ducha, odwagę. Zniżała do kłębka nerwów. Smutku. Tak bardzo chciała stawić jej czoła. Tak bardzo chciała by zrobić coś sensownego, logicznego - od tygodni, miesięcy. I choć targana tak wieloma emocjami. Tak wieloma sprzecznościami i przykrościami - potrafiła przyodziać kamienną maskę. Ukryć smutki. Zmartwienia. Sprawiać wrażenie takiej, jaką jest za dnia - jaką być chciała, jaką niegdyś była. Po raz pierwszy czuła brak czegoś, czego nie potrafiła logicznie zdefiniować. Coś rozrywało ją od środka - wyrywało wnętrzności i brutalnie wdeptywało w ziemię. Coś co w niej wierciło. Coś nie dawało o sobie zapomnieć. Coś irytowało. Coś przypominało o tym, że życie jest zbyt kruche. Tak niepewne. Tak zmienne w swych planach, działaniach. Tak zmienne w miejscach, słowach. Tak puste. Tak mało oczywiste. Tak zaskakujące. Tak prześladujące. Tak drażniące i raniące.
Przekrwione oczy siąpały rezygnacją.
Proszę, powiedz czego chcesz.
Proszę. Odejdź.